Warning: file_get_contents(http://hydra17.nazwa.pl/linker/paczki/bialoleka.inicjatywa.waw.pl.txt): failed to open stream: HTTP request failed! HTTP/1.1 404 Not Found in /home/hydra9/ftp/inicjatywa.waw.pl/paka.php on line 5
Od lat słyszała plotki, że jej matka, która była nieślubną córką Benedicta, romansowała z Cameronem Montgomerym, swoim bratem przyrodnim. Boże, jakie to chore! Na samą myśl, że może pochodzić z tego związku, robiło jej się niedobrze. Oznaczałoby to, że w jej żyłach krąży więcej krwi Montgomerych niż w żyłach prawowitych członków rodziny. Prawowici! A to dobre. Jeśli chodziło o Montgomerych, to według niej nic w tej rodzinie nie było prawowite. Wszyscy tylko udawali, że pracują, i żyli z cholernych funduszy powierniczych, a Biscayne’ów traktowali jak śmieci lub jeszcze gorzej, jak trędowatych. Czy Cameron był jej ojcem? Sugar nie miała pojęcia. Druga możliwość też jej nie zachwycała, bo Earl Dean Biscayne był gnojkiem najgorszego sortu, kłamcą i strasznym chamem. Trzymał ich wszystkich krótko, a za nieposłuszeństwo karał biciem. Sugar nie rozpaczała, że zniknął bez śladu. Mniej więcej w tym samym czasie zginęła matka, tu, w tym miejscu, w płonącej przyczepie. Straż pożarna stwierdziła, że przyczyną pożaru było zaprószenie ognia od papierosa, ale Sugar wiedziała, że matka nie zasnęłaby z papierosem w łóżku. Prawie nigdy nie paliła w domu, a jeśli już, to tylko w kuchni. Earl Dean nawet nie pojawił się na pogrzebie. Ale on nigdy nie dbał o pozory, więc nikt się specjalnie nie zdziwił. Tyle że Earl Dean nie pojawił się nigdy więcej. Niektórzy gadali, że dowiedział się o zdradzie Copper, zabił ją i zwiał. Może i tak. Ale jeśli nie Earl Dean był jej ojcem, to musiał nim być Cameron. Wolała się nad tym nie zastanawiać, wolała też nie myśleć o chorobach psychicznych nękających klan Montgomerych, bo sama miała być może podwójną liczbę złych genów. Czasami nie potrafiła zebrać myśli, szwankowała jej pamięć, świat zdawał się walić, miała wrażenie, że przez jej głowę biegną druty elektryczne. Ogarniało ją wtedy śmiertelne przerażenie. Ale teraz wszystko działało jak trzeba, wszystko było w najlepszym porządku. Trzeba zadzwonić do tego prawnika. Niech się wreszcie przestanie obijać i mocniej naciska na zawarcie ugody. Czas, żeby zaczął zarabiać na te swoje dwieście dolarów za godzinę. Jeśli Flynn Donahue nie da rady, to jest jeszcze jeden sposób na wyciągnięcie pieniędzy od Montgomerych. Jeśli nie da się legalnie, pójdą inną drogą. Dickie Ray z ochotą zajmie się nimi „bardziej osobiście”, jak to określił. „Pozwól mi zająć się tymi bo-gatymi snobami po mojemu”, mawiał ze złym uśmieszkiem. To ją niepokoiło. Do tej pory powstrzymywała go. Ale może trzeba będzie popuścić nieco smycz. Jeszcze raz rozejrzała się po podwórku, pociągnęła z prawie pustej butelki. Rury zajęczały przeraźliwie: to Cricket zakręciła wodę w łazience. Sugar wstała i znów przypomniał się jej ten telefon. Może to nic takiego, zwykły głupi żart. Ale czuła, że to coś więcej. Coś czaiło się w pobliżu, skrywało w długich cieniach kładących się na bagnach, przemykało wśród trzcin i pałek wodnych. Coś złego. Przerażającego. Caesarina też to czuła. Podniosła łeb i zajęczała niespokojnie. Może to tylko szwy na szyi dały o sobie znać, ale Sugar zadygotała przerażona. Gdzieś tu czaiło się zło. Znów usłyszała ten głos: „To ty idź do diabła”. Atropos pędziła jak szalona. Wiatr rozwiewał jej włosy. Adrenalina buzowała w żyłach. W głosie Sugar Biscayne wyczuła strach, przerażenie. Boże, ale odlot! Mała bękarcica dostaje za swoje, i to nieźle!

Od lat słyszała plotki, że jej matka, która była nieślubną córką Benedicta, romansowała z Cameronem Montgomerym, swoim bratem przyrodnim. Boże, jakie to chore! Na samą myśl, że może pochodzić z tego związku, robiło jej się niedobrze. Oznaczałoby to, że w jej żyłach krąży więcej krwi Montgomerych niż w żyłach prawowitych członków rodziny. Prawowici! A to dobre. Jeśli chodziło o Montgomerych, to według niej nic w tej rodzinie nie było prawowite. Wszyscy tylko udawali, że pracują, i żyli z cholernych funduszy powierniczych, a Biscayne’ów traktowali jak śmieci lub jeszcze gorzej, jak trędowatych. Czy Cameron był jej ojcem? Sugar nie miała pojęcia. Druga możliwość też jej nie zachwycała, bo Earl Dean Biscayne był gnojkiem najgorszego sortu, kłamcą i strasznym chamem. Trzymał ich wszystkich krótko, a za nieposłuszeństwo karał biciem. Sugar nie rozpaczała, że zniknął bez śladu. Mniej więcej w tym samym czasie zginęła matka, tu, w tym miejscu, w płonącej przyczepie. Straż pożarna stwierdziła, że przyczyną pożaru było zaprószenie ognia od papierosa, ale Sugar wiedziała, że matka nie zasnęłaby z papierosem w łóżku. Prawie nigdy nie paliła w domu, a jeśli już, to tylko w kuchni. Earl Dean nawet nie pojawił się na pogrzebie. Ale on nigdy nie dbał o pozory, więc nikt się specjalnie nie zdziwił. Tyle że Earl Dean nie pojawił się nigdy więcej. Niektórzy gadali, że dowiedział się o zdradzie Copper, zabił ją i zwiał. Może i tak. Ale jeśli nie Earl Dean był jej ojcem, to musiał nim być Cameron. Wolała się nad tym nie zastanawiać, wolała też nie myśleć o chorobach psychicznych nękających klan Montgomerych, bo sama miała być może podwójną liczbę złych genów. Czasami nie potrafiła zebrać myśli, szwankowała jej pamięć, świat zdawał się walić, miała wrażenie, że przez jej głowę biegną druty elektryczne. Ogarniało ją wtedy śmiertelne przerażenie. Ale teraz wszystko działało jak trzeba, wszystko było w najlepszym porządku. Trzeba zadzwonić do tego prawnika. Niech się wreszcie przestanie obijać i mocniej naciska na zawarcie ugody. Czas, żeby zaczął zarabiać na te swoje dwieście dolarów za godzinę. Jeśli Flynn Donahue nie da rady, to jest jeszcze jeden sposób na wyciągnięcie pieniędzy od Montgomerych. Jeśli nie da się legalnie, pójdą inną drogą. Dickie Ray z ochotą zajmie się nimi „bardziej osobiście”, jak to określił. „Pozwól mi zająć się tymi bo-gatymi snobami po mojemu”, mawiał ze złym uśmieszkiem. To ją niepokoiło. Do tej pory powstrzymywała go. Ale może trzeba będzie popuścić nieco smycz. Jeszcze raz rozejrzała się po podwórku, pociągnęła z prawie pustej butelki. Rury zajęczały przeraźliwie: to Cricket zakręciła wodę w łazience. Sugar wstała i znów przypomniał się jej ten telefon. Może to nic takiego, zwykły głupi żart. Ale czuła, że to coś więcej. Coś czaiło się w pobliżu, skrywało w długich cieniach kładących się na bagnach, przemykało wśród trzcin i pałek wodnych. Coś złego. Przerażającego. Caesarina też to czuła. Podniosła łeb i zajęczała niespokojnie. Może to tylko szwy na szyi dały o sobie znać, ale Sugar zadygotała przerażona. Gdzieś tu czaiło się zło. Znów usłyszała ten głos: „To ty idź do diabła”. Atropos pędziła jak szalona. Wiatr rozwiewał jej włosy. Adrenalina buzowała w żyłach. W głosie Sugar Biscayne wyczuła strach, przerażenie. Boże, ale odlot! Mała bękarcica dostaje za swoje, i to nieźle!

  • Amira

Od lat słyszała plotki, że jej matka, która była nieślubną córką Benedicta, romansowała z Cameronem Montgomerym, swoim bratem przyrodnim. Boże, jakie to chore! Na samą myśl, że może pochodzić z tego związku, robiło jej się niedobrze. Oznaczałoby to, że w jej żyłach krąży więcej krwi Montgomerych niż w żyłach prawowitych członków rodziny. Prawowici! A to dobre. Jeśli chodziło o Montgomerych, to według niej nic w tej rodzinie nie było prawowite. Wszyscy tylko udawali, że pracują, i żyli z cholernych funduszy powierniczych, a Biscayne’ów traktowali jak śmieci lub jeszcze gorzej, jak trędowatych. Czy Cameron był jej ojcem? Sugar nie miała pojęcia. Druga możliwość też jej nie zachwycała, bo Earl Dean Biscayne był gnojkiem najgorszego sortu, kłamcą i strasznym chamem. Trzymał ich wszystkich krótko, a za nieposłuszeństwo karał biciem. Sugar nie rozpaczała, że zniknął bez śladu. Mniej więcej w tym samym czasie zginęła matka, tu, w tym miejscu, w płonącej przyczepie. Straż pożarna stwierdziła, że przyczyną pożaru było zaprószenie ognia od papierosa, ale Sugar wiedziała, że matka nie zasnęłaby z papierosem w łóżku. Prawie nigdy nie paliła w domu, a jeśli już, to tylko w kuchni. Earl Dean nawet nie pojawił się na pogrzebie. Ale on nigdy nie dbał o pozory, więc nikt się specjalnie nie zdziwił. Tyle że Earl Dean nie pojawił się nigdy więcej. Niektórzy gadali, że dowiedział się o zdradzie Copper, zabił ją i zwiał. Może i tak. Ale jeśli nie Earl Dean był jej ojcem, to musiał nim być Cameron. Wolała się nad tym nie zastanawiać, wolała też nie myśleć o chorobach psychicznych nękających klan Montgomerych, bo sama miała być może podwójną liczbę złych genów. Czasami nie potrafiła zebrać myśli, szwankowała jej pamięć, świat zdawał się walić, miała wrażenie, że przez jej głowę biegną druty elektryczne. Ogarniało ją wtedy śmiertelne przerażenie. Ale teraz wszystko działało jak trzeba, wszystko było w najlepszym porządku. Trzeba zadzwonić do tego prawnika. Niech się wreszcie przestanie obijać i mocniej naciska na zawarcie ugody. Czas, żeby zaczął zarabiać na te swoje dwieście dolarów za godzinę. Jeśli Flynn Donahue nie da rady, to jest jeszcze jeden sposób na wyciągnięcie pieniędzy od Montgomerych. Jeśli nie da się legalnie, pójdą inną drogą. Dickie Ray z ochotą zajmie się nimi „bardziej osobiście”, jak to określił. „Pozwól mi zająć się tymi bo-gatymi snobami po mojemu”, mawiał ze złym uśmieszkiem. To ją niepokoiło. Do tej pory powstrzymywała go. Ale może trzeba będzie popuścić nieco smycz. Jeszcze raz rozejrzała się po podwórku, pociągnęła z prawie pustej butelki. Rury zajęczały przeraźliwie: to Cricket zakręciła wodę w łazience. Sugar wstała i znów przypomniał się jej ten telefon. Może to nic takiego, zwykły głupi żart. Ale czuła, że to coś więcej. Coś czaiło się w pobliżu, skrywało w długich cieniach kładących się na bagnach, przemykało wśród trzcin i pałek wodnych. Coś złego. Przerażającego. Caesarina też to czuła. Podniosła łeb i zajęczała niespokojnie. Może to tylko szwy na szyi dały o sobie znać, ale Sugar zadygotała przerażona. Gdzieś tu czaiło się zło. Znów usłyszała ten głos: „To ty idź do diabła”. Atropos pędziła jak szalona. Wiatr rozwiewał jej włosy. Adrenalina buzowała w żyłach. W głosie Sugar Biscayne wyczuła strach, przerażenie. Boże, ale odlot! Mała bękarcica dostaje za swoje, i to nieźle!

14 January 2021 by Amira

Drogę zatarasował samochód z przyczepą pełną kurczaków, więc Atropos zjechała na 109 przeciwny pas. Dodała gazu i minęła klatki, w których cisnęły się nieszczęsne ptaki, gubiąc po drodze pióra. Gdy zrównała się z kabiną ciężarówki, kierowca, wieśniak z kurzej farmy, uśmiechnął się do niej szeroko i zatrąbił, próbując ją poderwać. Akurat! Atropos uśmiechnęła się nieprzyzwoicie i zepchnęła skurwiela na pobocze, gdy nagle zobaczyła nadjeżdżający z przeciwka samochód. Bezczelnie zajechała ciężarówce drogę, za co znów została obtrąbiona. Odwal się, pomyślała, przyspieszając. Przypomniała sobie przerażenie Sugar Biscayne. Dziewczyna zaczyna odchodzić od zmysłów, już jej się miesza w głowie. I dobrze! Całe życie pragnęła należeć do Montgomerych, niech teraz pozna, co znaczy być jedną z nich. Atropos nie żywiła do niej szczególnych uprzedzeń. Po prostu wymierzy sprawiedliwą karę każdemu, kto ma jakikolwiek związek z pieniędzmi Montgomerych... Czy nie tego Sugar zawsze chciała? Żeby traktować ją jak prawowitego członka rodziny? Wreszcie jej marzenie się spełni. Dostanie dokładnie to, co inni. Atropos włączyła radio... leciała akurat piosenka... kto to śpiewa? Def Leppard... tak, to oni. Pour Some Sugar On Me. Posyp mnie cukrem? Tak, to jest pomysł. Cholernie dobry pomysł. Rozdział 17 Opowiedz mi o wypadku na łodzi - zaproponował Adam, gdy Caitlyn usadowiła się na kanapie. Już nie czuła się tak bardzo nieswojo przy nowym terapeucie, choć jeszcze nie całkiem swobodnie. Ale na pewno nie dlatego, że Adam jest przystojny i cholernie seksowny, przekonywała samą siebie. I nie dlatego, że kryje się w nim jakaś tajemnica. - Co się wtedy stało? Wróciła pamięcią do tamtych wydarzeń, przypomniała sobie gładkie morze i kłęby chmur, ale daleko na horyzoncie. Wydawały się odległe. Było tak spokojnie. Tak cicho. - Wybrałam się na łódkę z moją siostrą, Kelly. Popłynęłyśmy tylko we dwie. Skończyłyśmy właśnie dwadzieścia pięć lat i mogłyśmy wreszcie zacząć korzystać z pieniędzy zgromadzonych w funduszach inwestycyjnych. Kelly kupiła sobie tę łódź w prezencie. Caitlyn przywołała wspomnienie gorącego, parnego dnia. Zapowiadał się wspaniale. - Dokąd pojedziemy? - dopytywała się, a Kelly tylko pokręciła głową. - To niespodzianka. - Nie jestem pewna, czy lubię niespodzianki. - Przestań psuć zabawę. Przynajmniej raz się wyluzuj. No chodź. - Udało się jej zaciągnąć Caitlyn do samochodu. Pojechały na przystań. Na miejscu Kelly wepchnęła jej do ręki torbę plażową i wyjęła z bagażnika lodówkę turystyczną. - Wynajęłaś łódkę? - spytała Caitlyn, gdy szły po rozgrzanym od słońca molo. - Nie wynajęłam. - Co to znaczy? - Kupiłam sobie prezent urodzinowy. - Zatrzymała się przy wyciągu, gdzie stała przycumowana łódź motorowa z kabiną. - To ten prezent? - zdziwiła się Caitlyn. - Ona jest ogromna. - Wcale nie jest taka wielka. - Czy ty w ogóle potrafisz tym kierować? - Sterować. Oczywiście. Wzięłam lekcje. Pośpiesz się, bo spóźnimy się na przyjęcie. 110 - Przyjęcie? Jakie przyjęcie? - To, które dla nas wydaję. - Nic mi nie mówiłaś o żadnym przyjęciu - powiedziała Caitlyn, przyglądając się błyszczącej łodzi. - Oczywiście, że mówiłam. Już dawno temu! No chodź, weźmiemy ją w dziewiczy rejs, tylko ona i my dwie. Mam szampana na tę okazję. - Weszła na łódź, otworzyła lodówkę i pokazała owinięte aluminiową folią dwie długie szyjki zielonych butelek. - Dom Perignon - powiedziała, jakby chciała ją tym skusić. Z gracją zdjęła spodenki, pod którymi miała żółte bikini. Popłyniemy do Hilton Head i zacumujemy tam. Wynajęłam salę bankietową na nasze przyjęcie. - Mówisz poważnie? - Cholernie poważnie. Musimy jakoś uczcić dwudzieste piąte urodziny. To nasz łabędzi śpiew przed wejściem w prawdziwe dorosłe życie. - Myślałam, że już jesteśmy dorosłe. - Mów za siebie, Caitlyn. No chodź. - Kelly uśmiechnęła się łobuzersko, jej włosy zabłysły czerwienią w promieniach słońca. - Zasługujemy na to. Wreszcie dostałyśmy naszą część pieniędzy dziadka Benny’ego. Od jak dawna o nich słyszałyśmy? - Stała na pokładzie, wypięła biodra i przyglądała się z uznaniem nowemu nabytkowi. - Wiesz, co myślę? - Aż się boję zgadywać. - To ci powiem. Ten stary łajdak na pewno by się cieszył, że jego ulubione wnuczki poświętują sobie trochę. - Myślisz, że byłyśmy jego ulubienicami? Kelly zaśmiała się i puściła do niej oko. - A kto inny? Amanda? Hannah? Albo ci cholerni Biscayne’owie? Daj spokój, jestem pewna, że byłyśmy jego ulubienicami. Zresztą, czy to ważne? No chodź, Caitie-Did! Chodźmy. Oczywiście nie mogła jej się oprzeć. Entuzjazm Kelly był jak zawsze zaraźliwy. Caitlyn wyraźnie pamiętała ten dzień. Prawie nigdy z nikim nie rozmawiała o wypadku, nawet z rodziną, ale teraz zwierzyła się Adamowi. Opowiedziała o ciemnej wodzie, zbierających się chmurach, rodzinie i przyjaciołach, którzy przyszli świętować razem z nimi. Grała muzyka, był tort urodzinowy i szampan, bawili się do późna w nocy. Kiedy wróciły na łódkę, zerwał się wiatr. Kelly piła, ale uparła się, że da sobie radę przy sterze, a Caitlyn nie miała siły się z nią spierać. Zresztą jej też szampan uderzył do głowy. W drodze powrotnej zaczęło padać, ale Kelly włączyła światła pozycyjne i stała nieustraszenie za sterem, nie przejmując się pogodą ani perspektywą kaca. Caitlyn, oszołomiona szampanem, dała się ponieść uczuciu euforii. Migrena już szykowała się do ataku, ale nawet to nie popsuło Caitlyn nastroju. Nagle silnik prychnął i zamarł, a łódź zatrzymała się. - Co do diabła? - mruknęła Kelly, próbując uruchomić silnik. - Jezu... to nie miało prawa się stać. Mechanik zrobił przecież przegląd. Jeśli go spotkam, to obiecuję skręcić mu ten tłusty kark! - Nagle zrobiło się jakby ciemniej, jeśli to w ogóle było możliwe. Światła na lądzie wydawały się strasznie odległe, wiatr złowieszczo przybierał na sile. - Cholera! - Skończyła się benzyna? - Chyba nie. Boże, jak tu ciemno. - Kelly znalazła w schowku latarkę i włączyła ją. Łódź kołysała się na falach, a noc wydawała się straszna i pusta... jakby były same na świecie. 111 - Może powinnyśmy wezwać kogoś na pomoc - powiedziała Caitlyn, nie kryjąc zdenerwowania. - Kogo? - Nie wiem. Może straż wybrzeża. - Wiatr nagle osłabł, zrobiło się cicho. Śmiertelnie cicho. Za cicho... łagodnemu kołysaniu łódki towarzyszył jedynie delikatny plusk wody uderzającej o kadłub. Caitlyn wpatrywała się w wodę i wydawało jej się, że widzi w niej przemykające cienie. - Z silnikiem jest wszystko w porządku - stwierdziła Kelly, wciąż próbując go uruchomić. Wreszcie zaskoczył. - Widzisz! Nic się nie stało! - Spojrzała z satysfakcją na Caitlyn. Ale coś wisiało w powietrzu, Caitlyn to czuła. Rozpoznała słaby zapach dymu... Czy może palących się przewodów... - A ty chciałaś wzywać pomoc! - zaśmiała się Kelly. - Wciąż uważam, że powinnyśmy... BUM! Łodzią wstrząsnęła eksplozja. Buchnął dym i ogień. Drewno pękało z trzaskiem, strzelały płomienie. Caitlyn upadła. Uderzyła głową o pokład. Poczuła potężny ból. Gdzieś daleko usłyszała przerażony krzyk Kelly. Dziób motorówki zanurzył się ostro. Caitlyn starała się nie stracić przytomności. Kurczowo zacisnęła palce na relingu. - Kelly! - chciała krzyknąć, ale nie udało się jej wydać żadnego dźwięku. - Kelly! - Miotało nią po pokładzie. Z leniwym, złowieszczym jękiem pękł kadłub, rozlane paliwo wciąż płonęło. Łódź rozpadła się na kawałki. - Kelly! - Z gardła Caitlyn wydobył się tylko szept. Boże, gdzie ona jest? - Kelly! - Ogarnęła ją panika, a czarna otchłań wciąż próbowała ją wciągnąć. Wpatrując się w dym i ciemność, widziała, jak szczątki wymarzonej łodzi Kelly toną w odmętach. Załatają zimna woda i pociągnęła w dół, ale Caitlyn rozpaczliwym wysiłkiem zdołała utrzymać się na po-wierzchni. Boże, nie pozwól, żebym straciła przytomność, nie pozwól mi utonąć. Kelly! Kelly, gdzie jesteś? Zobaczyła unoszący się na wodzie kawał styropianu i złapała się go kurczowo, obejmując ramionami. - Kelly! - krzyknęła, kaszląc i krztusząc się. - Kelly! - Nie mogła złapać tchu. Nagle pochłonęła ją ciemność. Poczuła, jak zimna woda wciąga ją w głąb, a gdzieś w oddali usłyszała rozdzierający jęk. Nie miała sił walczyć. Woda wdarła się do jej płuc. Zamknęła oczy i zaczęła modlić się do Boga, któremu nie ufała. Wciąż nie mogła spokojnie myśleć o tym strasznym wypadku. Teraz, dziesięć lat później, znów poczuła tamten przejmujący chłód i tamtą grozę. Zadrżała. Adam z brodą opartą na dłoni, z notatnikiem na kolanach patrzył na nią w skupieniu. - Dobrze się czujesz? - zapytał. Dopiero teraz łzy napłynęły jej do oczu. Zamrugała nerwowo. Usłyszała skrzypnięcie fotela, gdy Adam wstał po pudełko chusteczek. Usiadł koło niej i podał jej jedną. - Wszystko w porządku. - Wzięła chusteczkę i wytarła głupie łzy, zirytowana, że nie potrafi nad sobą zapanować. Ale przecież Adam nieraz widział ludzi w takim stanie. Na miłość boską, to jego praca. Tym się właśnie zajmował. Albo nawet jeszcze gorszymi przypadkami, o ile to w ogóle możliwe. Mimo to czuła się jak idiotka. - Chcesz o tym mówić? - zapytał Adam łagodnie, z troską w głosie. - Nie ma już nic więcej do powiedzenia. - Próbowała powstrzymać potok przeklętych łez. 112 - Straciłam przytomność, znalazła mnie jakaś łódź. Ocknęłam się trzy dni później. - A Kelly? - Kelly zawsze się udaje - powiedziała Caitlyn. - Ją też ktoś znalazł i zawiózł do szpitala jeszcze przede mną. Myślę, że najbardziej zmartwiła ją utrata łodzi. Pluła sobie później w brodę, że jej nie ubezpieczyła. - Uśmiechnęła się i dodała: - Ale jakoś nigdy nie wspomniała, że chce kupić nową. - Czy możesz mi coś jeszcze o niej opowiedzieć? Caitlyn przewróciła oczami. - Mnóstwo rzeczy. Jest szalona i odważna. Bystra. W dzieciństwie ciągle pakowała nas w kłopoty, mnie i mojego przyjaciela Griffina. Teraz pracuje w Maxxellu jako zaopatrzeniowiec. Często wyjeżdża, za często... Nie układa jej się z resztą rodziny. - Dlaczego? - Przez ten wypadek na łodzi. Nie tylko przepuściła sporą część pieniędzy zgromadzonych w funduszu, ale też omal nas nie zabiła. - Caitlyn skubała chusteczkę. Czekał. Przygryzła wargę. Tak trudno mówić o pewnych sprawach. - Caitlyn? - Głos Adama zmienił rytm jej serca. To było beznadziejnie głupie. Poczuła zapach mydła i płynu po goleniu, zapach, który drażnił jej zmysły. - Jest jeszcze coś, prawda? - zapytał i przez moment miała ochotę wtulić się w niego i przywrzeć do niego całym ciałem. - Nie wiem, czy powinnam o tym mówić - przyznała, strzępiąc chusteczkę. Czekał. - Jak uważasz. To twoja decyzja. Myślała, że dotknie jej, poklepie po ramieniu, obejmie. Chciała tego. Chciała poczuć dotyk zatroskanego mężczyzny. Zobaczyła wahanie w jego oczach. Nagle wstał z kanapy, jakby zdał sobie sprawę, że nie powinien siedzieć tak blisko niej, że to niebezpieczne. Wrócił na swój fotel. Caitlyn uznała, że skoro zabrnęła tak daleko, nie może już się cofnąć. Potrzebuje pomocy. Za wszelką cenę musi odzyskać równowagę, a Adam ma jej w tym pomóc. Wzięła głęboki oddech. - Kilka lat temu Kelly oskarżyła Charlesa. To było zaraz po wypadku na łodzi. Oskarżyła mojego starszego brata, że... że przychodził do jej pokoju i... - wypuściła powietrze. Na samo wspomnienie zadrżała i zrobiło jej się niedobrze. - ...że ją molestował. Adam się nie poruszył. - Wierzysz jej? Powoli skinęła głową. Przypomniała sobie Charlesa. Dziesięć lat starszy. Budził zaufanie. Ulubieniec ojca. Ścisnęło ją w żołądku. - Dlaczego? Zapiekło ją pod powiekami, ale postanowiła być dzielna. Nie uroni ani jednej łzy. - Bo mnie też molestował. Znów zalała ją fala wspomnień, odgłos kroków za drzwiami sypialni, przerażenie na widok ruszającej się klamki, śmiertelny strach, gdy niemal bezszelestnie szedł przez pokój. Ale ona słyszała każdy stłumiony krok, czuła jego zapach - kwaśny zapach whisky pomieszanej - teraz już wiedziała - z brudnym zapachem męskiego potu. Czasami, gdy świecił księżyc, a zasłony były odsłonięte, widziała jego wyciągnięty cień, ciemny, kanciasty, złowróżbny, skradający się po dywanie i po ścianach. Zamykała mocno oczy, sztywniała i udawała, że śpi. Trzymała kurczowo kołdrę i modliła się. Nie, Boże, nie... nie 113 pozwól mu! Potem dotykał ją, ręce mu drżały, oddychał chrapliwie. Kuliła się, błagała i płakała, ale on nie przestawał. - Caitlyn? Zaskoczona otworzyła oczy. Klęczał przy niej Adam, z twarzą tuż przy jej twarzy. Byli w jego gabinecie. To wszystko wydarzyło się dawno, dawno temu. Wiele by dała, żeby uciec od tych wspomnień. Policzki miała mokre, trzęsła się cała. - Przepraszam - wyszeptała, pociągnęła nosem i sięgnęła po chusteczkę. - Nie musisz. To, co ci zrobił, jest przestępstwem. Znów w kącikach jej oczu pojawiły się łzy. - To... to wydarzyło się dawno temu. Miałam siedem... może osiem lat. On był dziesięć lat starszy. - Ten ból nigdy nie mija - powiedział łagodnie, siadając obok niej na kanapie. Tym razem objął ją mocno ramieniem. - Myślę, że na dzisiaj wystarczy. Przełknęła z trudem ślinę, oparła się o niego i wyczuła lekki zapach wody po goleniu. Pewnie popełnia błąd, nie powinna pozwalać jemu ani sobie na takie gesty. Tłumaczyła sobie jednak, że może mu zaufać. Te wszystkie dyplomy wiszące na ścianach... Poza tym Rebeka nigdy nie poleciłaby jej kogoś, kto mógłby ją wykorzystać. Skąd wiesz, że Rebeka rzeczywiście go poleciła? Masz przecież tylko jego słowo. Tak, to prawda. Ale na razie jej to wystarczało. - Zanim znów zapukam do drzwi Caitlyn Bandeaux, powtórzmy jeszcze raz, co już wiemy. - Reed usiadł naprzeciwko Morrisette. W powietrzu wisiał gęsty dym, dobiegały ich stłumione głosy i rozmowy przerywane śmiechem. W głębi dwóch facetów grało w bilard, w telewizji leciał mecz Bravesów. Atlanta wygrywała trzy do jednego z Cincinnati, ale to dopiero początek trzeciej zmiany. Podeszła kelnerka, żeby przyjąć od nich zamówienie. Morrisette wzięła grillowaną kanapkę z dietetyczną colą, a Reed wybrał cheesburgera z frytkami. Nie był na służbie, więc zamówił też piwo. - No więc, czego się dowiedziałaś? Po kolei, co się dzieje w tej przeklętej rodzinie? - Dowiedziałam się całkiem sporo. I naprawdę nie wygląda to najlepiej. Przeczucie mi mówi, że cała rodzinka to pieprzone szajbusy. Co do jednego. To nie są lekko stuknięci pomyleńcy, ale prawdziwe świry. Pierwsza liga! Ciąży też nad nimi jakieś fatum. Tak to przynajmniej wygląda. Jedna tragedia za drugą. Ojciec, Cameron, zginął w wypadku jakieś piętnaście lat temu. Był porządnie wstawiony, stracił panowanie nad samochodem w drodze na wyspę St. Simons i wpadł w bagno. Wyleciał przez przednią szybę. Pasy bezpieczeństwa zawiodły i zrobił straszne bum. Nieźle go potrzaskało, połamane żebra, kość udowa, szczęka, miednica i przebite płuco i - wyobrażasz sobie - obcięte prawe jądro. - Coś takiego! - Tak. Nigdy go nie znaleziono. Dziwne, nie? - Jak to się mogło stać? - Widocznie przelatywał przez szybę i... ciach! - Przecież przednia szyba jest z klejonego szkła. Kelnerka przyniosła napoje i obiecała wrócić za chwilę z kanapkami. Morrisette włożyła do kubka słomkę i upiła tyk coli. - Stary Montgomery był pasjonatem. Kochał stare samochody i jechał właśnie jednym ze 114 swoich cacek. Starym modelem jaguara. Wtedy nie było jeszcze klejonych szyb. - To miał pecha - zauważył Reed, popijając piwo. Coś mu się w tym wszystkim nie podobało. - A to dopiero wierzchołek góry lodowej. - Morrisette pociągnęła duży łyk coli, Bravesi właśnie zdobyli punkt, aż facet przy barze krzyknął z radości. Morrisette rzuciła okiem na telewizor i mówiła dalej. - Kilka lat później najstarszy syn. Kolejny „dziwny wypadek”. Ile dziwnych wypadków może się wydarzyć w jednej rodzinie? Było tak: wszyscy poje-chali do Wirginii Zachodniej, do domku łowieckiego. Na Święto Dziękczynienia. Charles poszedł na polowanie. A skończył ze strzałą w piersi. Zgadnij, kto go znalazł? Caitlyn. - Pani Bandeaux? - Tak. Biegała po lesie i w pewnym momencie się zgubiła. Mówi, że wpadła na niego, gdy już umierał. Wyciągnęła strzałę, a biedny Charles wykitował. - Ile miała wtedy lat? - Jakieś dziewięć czy dziesięć. - Jezu! - Wezwano lekarza, jakiegoś konowała, nazywa się Fellers. To ich lekarz od wielu lat. Twierdzi, że nic już nie mógł zrobić, bo strzała została wyrwana. Obrażenia były zbyt poważne. Chłopak stracił dużo krwi. - Bez zbytniego entuzjazmu kelnerka postawiła przed nimi jedzenie. Reed dostał zapiekaną kanapkę Morrisette, a Morrisette dostał się jego cheeseburger. Sylvie zamieniła talerze. - Do diabła, zawsze się muszą pomylić. Jak oni to robią? - zapytała głośno, żeby znudzona kelnerka usłyszała. - Nie przyszliśmy tu całą paczką. Jest nas tylko dwoje, na miłość boską, i nie ma tu żadnego ruchu. - Może zrobiła to specjalnie, żeby cię zirytować. - No to jej się udało. - Wzięła ze stołu plastikową butelkę z keczupem i wycisnęła na frytki długą czerwoną wstęgę. Reedowi skojarzyło się to z nadgarstkami Bandeaux. Nacięcia zrobione pod dziwnym kątem, struga krwi. Morrisette podkradła mu jedną frytkę i ugryzła kawałek. - Uwielbiam je, ale nigdy nie zamawiam. Tuczące. - Poczęstuj się - powiedział. - Wiedziałam, że nie będziesz miał nic przeciwko temu. W ten sposób żadne z nas się nie utuczy. - A ja zapłacę. - Tym lepiej. - Chwyciła kolej na frytkę, unurzała ją w kałuży keczupu i powiedziała: - Jest jeszcze coś, o czym mało kto mówi. Może to nic takiego, ale jedno z dzieci umarło na zespół nagłej śmierci łóżeczkowej niemowląt. Dziecko, które urodziło się między Troyem a Hannah... dobrze mówię? Tak, Parker. Miałby teraz dwadzieścia kilka lat. - Myślisz, że został zamordowany? - Pojęcia nie mam. Licho ich wie, tych Montgomerych. A ten cały doktor Fellers, ten konował, na pewno by im pomógł ukryć rodzinne sekrety. Nie zapominaj też, że w rodzinie jest choroba psychiczna. Ciotka Caitlyn miała mocno nie po kolei i - tak, wiem, że to nie jest poprawne politycznie - była tak nienormalna, że zamknięto ją w jednym z tych luksusowych domów wariatów. Któregoś dnia spadła ze schodów i złamała sobie kark. Nikt nie widział, jak to się stało. Stwierdzono nieszczęśliwy wypadek, ale jedna z jej przyjaciółek - też wariatka oczywiście - upierała się, że to samobójstwo. Biedna ciotka cierpiała na depresję - a kto by w takiej sytuacji nie cierpiał, nie? - i często mówiła o 115 śmierci. Morrisette zjadła połowę kanapki. Reed jeszcze nawet nie tknął swojego cheesburgera. - A co z Caitlyn? - Myślisz, że zepchnęła ciotkę ze schodów? - Nie, ale przyszło mi coś do głowy. Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy zdobyć nakazu sądowego i przejrzeć notatki jej psychoterapeuty. Znalazłaś ją już, tę doktor Wade? - Nie. - Morrisette skrzywiła się. - Też dziwna historia. Doktor Wade zaplanowała wycieczkę, a potem zrezygnowała. Poprosiłam o jej rachunki za telefon, komórkę i spis transakcji kartą kredytową. Dostałam też wyciąg z banku. Zrobiła rezerwację w drogiej miejscowości wypoczynkowej w stanie Nowy Meksyk i nigdy się tam nie pojawiła ani nie zadzwoniła. Straciła wpłaconą zaliczkę. - Reed słuchał, gryząc cheeseburgera. - Ostatnie zakupy zrobiła w sklepie sportowym w Savannah. Kupiła buty turystyczne i sprzęt sportowy. Przez internet zamówiła książki i mapy. Zostały dostarczone już po jej zniknięciu. Są teraz u właścicielki domu. - Mapy czego? - Arizony, Nowego Meksyku i południowej Kalifornii, w tamte strony miała właśnie pojechać. - Gdzie jest jej samochód? - Zniknął. - A co z jej gabinetem? - Jeszcze nie wiem, sprawdzam. - Podwędziła kolejną frytkę. - Myślisz, że ma to związek ze śmiercią Bandeaux? - Trudno powiedzieć. Ale zniknęła akurat wtedy, kiedy bardzo by nam się przydała. Zbieg okoliczności? - Naprawdę chcesz przyszpilić panią Bandeaux? - Chcę to po prostu wyjaśnić. - Ugryzł kanapkę i popił piwem. Był prawie pewien, że Caitlyn zabiła męża, ale coś jeszcze budziło jego wątpliwości. Coś mu się nie zgadzało. - Pani prokurator dobrała mi się do tyłka. - Każdemu się dobiera. Tej jesieni czekają ją powtórne wybory. Musimy być ostrożni z Montgomerymi. Opłacają nie tylko sędziów i senatorów. To dzięki łapówkom ich kartoteki są czyste. Słyszałeś, że dziadek posuwał swoją sekretarkę, Mary Lou Chaney? Miała z nim córkę, Copper Chaney. Więc ta Copper wyszła za miejscowego łobuza, Earla Deana Biscayne’a i urodziła trójkę dzieci. - Morrisette wytarła kąciki ust serwetką i dokończyła colę. - I wiesz co? Zasnęła z papierosem i zginęła w płonącej przyczepie, bo oni mieszkali w przyczepie. Jakoś w tym samym czasie zniknął Earl Dean. Niektórzy mówią, że to on podpalił przyczepę, inni twierdzą, że zniknął dużo wcześniej, ale wiesz, co w tym jest najciekawsze? Copper miała romans z prawowitym synem Benedicta, Cameronem. - Ojcem Caitlyn? - Tak. - Morrisette pomachała w kierunku kelnerki pustą szklanką. - Pieprzyła się z przyrodnim bratem. - Jeśli to prawda. - Witaj na Południu, kotku. - Daj spokój. - Masz rację. Nie jesteśmy wylęgarnią kazirodców. 116 Reed zastanawiał się nad tym, co usłyszał. Morrisette, ta wygadana cwaniara, była świetną policjantką i znała się na swojej robocie. - Czy Montgomery miał alibi na noc pożaru? - Niepodważalne. Był w domu z Bernedą, tak przynajmniej zeznał. - A ona co mówiła? - Potwierdziła jego słowa, ale to schorowana kobieta. Chodząca apteka. Pewnie już z nim wtedy nie spała. Wiesz co myślę? Powiedziała, co musiała. Zamknęła prasie usta i uratowała męża przed krzesłem elektrycznym. Wątpię, czy kiedykolwiek dowiemy się prawdy. - Jeszcze jedną colę? - Kelnerka podeszła do nich, lawirując między pustymi stolikami. - Tak. - A pan? - zwróciła się do Reeda. - Jeszcze jedno piwo? - Tak, poproszę. - Zaraz przyniosę. - Uśmiechnęła się do Reeda. - Leci na ciebie - zauważyła Morrisette, patrząc za długonogą kelnerką odchodzącą w kierunku baru, gdzie właśnie usiedli dwaj mężczyźni w czapeczkach bejsbolowyeh, koszulach roboczych, niebieskich dżinsach i kowbojkach. - Skąd wiesz, że to nie na ciebie leci? - Chyba stąd, że gdy spojrzała na ciebie, jej oczy mówiły „bierz mnie”. - Może tylko odgrywa przed tobą trudną do zdobycia. Sylvie uśmiechnęła się, dwaj faceci sprawdzili wynik w telewizorze, zabrali drinki, poszli do stołu bilardowego i zaczęli grać. - Nie jest w moim typie. Lubię duże blondyny z wielkimi cyckami. - Mrugnęła do Reeda. - Zawsze podobały mi się silne kobiety. - Jesteś chora. - Niewykluczone, ale nie tak chora jak rodzinka Montgomerych. Zapamiętaj to sobie. Myślę, że Hannah, najmłodsza siostra, też spotykała się z Bandeaux. Może nawet dała mu jakieś pieniądze. Nie wolno jej ruszyć funduszu powierniczego, dopóki nie skończy dwudziestu pięciu lat, ale i tak ma kupę forsy. Próbowałam z nią porozmawiać, ale jak dotąd bez powodzenia. Nagrałam się tylko kilka razy na sekretarkę. Nie jest jedyną osobą z rodziny, która miała interesy ze zmarłym. Na przykład Dickie Ray Biscayne, jeden z dzieciaków Copper, pracował dla Bandeaux. Nieoficjalnie - w papierach nie ma na to żadnego dowodu. Był gorylem tego kutasa, takim lewym ochroniarzem. - Nie spisał się najlepiej - zauważył Reed, marszcząc brwi. Coś za dużo tych związków między przeklętymi Montgomerymi i Biscayne’ami. - To gorsze niż wieczorny serial w telewizji. - Żartujesz? To gorsze niż przedpołudniowa telenowela. - Morrisette dokończyła kanapkę, drużyna Redsów zdobyła punkt, a mężczyzna przy barze zaklął i zamówił kolejne piwo. Drzwi baru otworzyły się i do środka wparowała Diane Moses. Idealna fryzura i jak zawsze surowy wyraz twarzy. Spojrzała w ich kierunku. - Popatrz, ale mamy szczęście! Może nasza ekspertka badająca miejsca zbrodni rzuci światło na sprawę. Morrisette pomachała. Diane skinęła głową, zatrzymała się na chwilę przy barze, wzięła kieliszek wina i podeszła do ich stolika. 117 - Pewnie oczekujecie ode mnie jakiejś wskazówki, która pomoże wam rozgryźć sprawę Bandeaux - powiedziała, sadowiąc się koło Morrisette. - To by nam bardzo pomogło. - Reed dokończył piwo. - Rozmawialiście z Jego Wysokością? - St. Claire’em? - Jasne, a z kim? - Diane upiła łyk wina i skrzywiła się. - Chwileczkę. Wlali mi tu octu, a ja nie jestem dzisiaj w najlepszym humorze. - Podeszła do baru, wdała się w ostrą dyskusję z barmanem i wróciła z nowym kieliszkiem. - Dużo lepsze - stwierdziła, upijając łyczek. - Dowiedzieliście się czegoś nowego? - zapytał Reed. - Właśnie dostałam wyniki badań substancji chemicznych w jego krwi. Przesłałam je do was faksem. Był tam alkohol, GHB, śladowe ilości ecstasy i uważajcie... ślady epinefryny. Tak jakby udało mu się dotrzeć do zestawu przeciwwstrząsowego i wstrzyknąć sobie lekarstwo. - Zanim podciął sobie albo zanim ktoś mu podciął żyły. - Zgadza się. - Więc tak: Josh odleciał po ecstasy, napił się z kimś trochę wina, wino okazało się uczulające i wywołało wstrząs. Facet zrobił sobie zastrzyk z epinefryny, a jak doszedł do siebie, wiedział już, że nic mu nie będzie, że nie umrze, to napisał na komputerze list pożegnalny i podciął sobie żyły. - Albo ktoś to zrobił za niego. - Zupełnie jakby ktoś chciał go dwa razy zabić. - Reed spojrzał badawczo. - Raz za pomocą wina, ale Bandeaux miał leki i zdołał się uratować. Potem zabójca uderzył ponownie i tym razem dokończył dzieła. Reed odsunął talerz, gdy kelnerka przyniosła colę i piwo. - Coś jeszcze? Co ze szminką na kieliszku? - To szminka marki New Faces, nazywa się „W różowym nastroju”. Jak na ironię, jeśli weźmiemy pod uwagę, co przydarzyło się panu Bandeaux. - Oczy Diane błysnęły. - Można ją kupić w każdym większym luksusowym sklepie. Na szczęście to dość nowy kolor, jest na rynku dopiero od dwóch lat. Reed spojrzał na Morrisette. - Zajmę się tym - powiedziała. - Sprawdzimy w miejscowych sklepach i w internecie. Diane Moses powiedziała: - Wiecie już, że na dywanie znaleźliśmy krew nienależącą do Bandeaux, oprócz tego w odkurzaczu natknęliśmy się na obce włosy. Porównaliśmy je z włosami Caitlyn, Naomi Crisman i zwierzęcą sierścią. Wyglądają na psią sierść. Sprawdzamy to jeszcze. - Bandeaux i jego dziewczyna nie mieli zwierząt - zauważył Reed. - Była żona ma. - Morrisette skończyła drugą colę. - Może bawiła się z psiakiem, oblazła sierścią, potem odwiedziła Josha i kilka włosów spadło na dywan. - Możliwe, że mieli tego psa, kiedy jeszcze razem mieszkali, i zabrała go ze sobą w odwiedziny. Sąsiad twierdzi, że często tam bywała. - Reed wytarł usta serwetką. - A może to jakiś inny pies. Tak czy inaczej, myślę, że czas zdobyć nakaz przeszukania domu Caitlyn Bandeaux. Zobaczymy, czy żonka nie ukrywa tam narzędzia zbrodni. Nie powinni mieć kłopotów ze zdobyciem nakazu. Na miejscu zbrodni znaleziono krew tej samej grupy co krew Caitlyn, samochód taki jak jej widziano tej nocy koło domu Bandeaux, rozwodziła się ze zmarłym w nieprzyjemnych okolicznościach, a Bandeaux 118 odgrażał się, że oskarży ją o przyczynienie się do śmierci dziecka. W dodatku miała problemy ze zdrowiem psychicznym. Naprawdę trudno nie zauważyć, że Caitlyn Bandeaux jest w samym centrum całej tej sprawy. Trzeba się tylko dowiedzieć, jaką odegrała rolę. To był długi tydzień. Ale już się kończył. Dzięki Bogu. Amanda wcisnęła pedał gazu i nieduży kabriolet wyrwał do przodu, mijając szybko bagna, gdzie w wysokiej trawie brodziły białe czaple, a w mętnej wodzie czaiły się krokodyle. Wiatr targał jej włosy. Napięcie spowodowane pracą i całym tym bałaganem z Joshem Bandeaux powoli ją opuszczało. Zmieniła bieg i wyprzedziła faceta w bmw, co dodało jej animuszu. Za to jego zamurowało. Spojrzała w tylne lusterko i uśmiechnęła się szeroko do siebie, Ian będzie dzisiaj w domu, a ona coś ugotuje. Coś z homarem, mąż uwielbia homary. I do tego chrupiące francuskie pieczywo. I wino. Dobrze będzie go zobaczyć, pomyślała, wypatrując zjazdu z autostrady. Jej małżeństwo nie było idealne, Ian był takim samym głupkiem, jak inni faceci, ale i z nią niełatwo było żyć. Dzisiaj jednak wybaczyła mu wszystko. Zmieniła pas, żeby zjechać z autostrady, i przed skrętem nacisnęła hamulce. Nie zadziałały. Wzięła głęboki wdech. Adrenalina buzowała jej w żyłach. Jeszcze raz nacisnęła pedał, zakręt zbliżał się z zawrotną prędkością. - Cholera! - Zmieniła bieg, nacisnęła niesprawne hamulce, zjechała na pobocze. Samochód wyrywał się jej spod kontroli. Mocując się z kierownicą, minęła znak stopu, z piskiem wpadła w zakręt i zjechała na przeciwny pas. Serce waliło jej jak oszalałe. Na szczęście nikt nie jechał z naprzeciwka. - Boże, pomóż. - Z całych sił pociągnęła hamulec ręczny i zmieniła bieg. Samochód zjechał z pobocza, stoczył się z pagórka prosto na drzewo, które mijała codziennie w drodze do pracy. Zebrała się w sobie. Zaraz się to stanie, pomyślała z furią, trzymając mocno kierownicę w oczekiwaniu na zderzenie. To jedyne drzewo w pobliżu szosy. Nieduże. Na pewno przeżyję, powiedziała sobie. Jeśli tylko nie uderzę centralnie. Bum! Szarpnęło samochodem. Rzuciło ją do przodu, głową uderzyła w kierownicę. Pas bezpieczeństwa naprężył się gwałtownie. Szyba potłukła się, metal powyginał. Za oczami poczuła silny ból. Jęknęła i spojrzała w popękane lusterko wsteczne, gdzie wydawało jej się, że widzi... zbliżającą się kobietę, kobietę, którą znała. Potem ogarnęła ją pustka, żadnej kobiety, żadnego bólu, nic, tylko czarna otchłań utraconej przytomności. Rozdział 18 Zdaje się, że ktoś majstrował przy hamulcach - powiedział przez telefon zastępca szeryfa Fletcher. - Mechanik obejrzał już pobieżnie podwozie sportowego samochodu Amandy Drummond, stojącego teraz na naszym parkingu, gdybyś chciał mu się przyjrzeć. 119 - Majstrował? - powtórzył Reed, wkładając marynarkę i żonglując telefonem. Siedział w biurze po godzinach, gdy zadzwonił telefon. - Przewód hamulcowy został przecięty? To brzmi jak scenariusz starego filmu. Kiepskiego starego filmu. - Przyjedź i sam obejrzyj. - Będę za pół godziny. Wyszedł z komisariatu, wsiadł do samochodu i pojechał za miasto. Na parking dojechał w ciągu dwudziestu pięciu minut. Zastępca szeryfa zaprowadził go do garażu. Wewnątrz na podnośniku stał rozbity triumph Amandy Montgomery. Przód miał wgnieciony, wiśniowa karoseria była pogięta, koła przekrzywione. - Wygląda na to, że miała szczęście - zauważył Reed, chociaż samochód najbardziej ucierpiał od strony pasażera. - Tak. Gdyby uderzyła centralnie, to marne szanse. - Zniszczenia po stronie kierowcy były raczej niewielkie. - Spójrz! - Fletcher postukał w długą rurę pod silnikiem. Podwozie było brudne od błota i smarów. - Popatrz tutaj, to przewód hamulcowy. - Wskazał długopisem wyjętym z kieszeni. - Tutaj wychodzi ze zbiornika, a tu został przecięty. - Przecięty? - Tak. - Czy to nie mógł być przypadek? - Nie wydaje się. Raczej ktoś go przeciął, a kiedy płyn wyciekł, hamulce przestały działać. Przecięcie przewodu to żadna sztuka. - Twarz miał poważną. - Ktoś chciał rozwalić ten samochód i jego kierowcę. Miała cholerne szczęście, że tylko tak się to skończyło. - Gdzie ona jest? - W szpitalu Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Straciła przytomność, ma kilka zadrapań i pewnie siniaki od pasa bezpieczeństwa, ale gdy wsadzali ją do karetki, odzyskała przytomność i była mocno zdziwiona tym, co się wokół niej działo. Nie chciała jechać do szpitala, ale przekonaliśmy ją, że jednak powinna. Trzeba przecież zrobić badania i tak dalej. - Kto zgłosił wypadek? - Kobieta, która widziała całe zdarzenie. Jechała za nią i nagle zauważyła, że pani Drummond ma jakieś kłopoty. Kiedy triumph walnął w drzewo, zadzwoniła na pogotowie. Czekała na miejscu wypadku, a potem wydarzyło się coś dziwnego. Pani Drummond obudziła się, zobaczyła ją i zaczęła na nią krzyczeć. - Kim ona jest? - Nazywa się Christina Biscayne, używa imienia Cricket. Reed nadstawił uszu. - Jechała za Amandą Drummond? - Tak, jechała do przyjaciółki. - Reed postanowił koniecznie spotkać się z Cricket Biscayne. Porozmawiał jeszcze chwilę z Fletcherem, ale nie dowiedział się już niczego więcej. Z policyjnego parkingu pojechał do szpitala Matki Boskiej Niezawodnej Nadziei. Był to mały prywatny szpital, najbliższy miejsca wypadku. Amandę właśnie wypisywano. Siedziała przy drzwiach na wózku. Jej włosy były w lekkim nieładzie, a na twarzy miała kilka zadrapań. - Na co czekamy? - Lekarz musi się jeszcze podpisać - powiedziała pielęgniarka. - Myślałam, że już to zrobił. 120 - Ja też. - Tak trudno zdobyć jego podpis? Powiedział, że mogę wyjść ze szpitala, prawda? - Naciskała Amanda, a jej ładna buzia mówiła „nie wciskaj mi tu kitu”. - Tak powiedział. Jestem pewna, że za kilka minut wszystko będzie gotowe. Mamy tu dzisiaj duży ruch. Są jeszcze inni pacjenci - odpowiedziała pielęgniarka z wyrozumiałym, ale mocno wymuszonym uśmiechem. Potem spojrzała na pager przy pasku. - Proszę tu poczekać. - Podeszła do telefonu i podniosła słuchawkę. Amanda gotowała się ze złości. - Pani Drummond? - zapytał Reed, otwierając portfel i pokazując odznakę. - Pierce Reed z policji w Savannah. - Wiem, kim pan jest - powiedziała niecierpliwie. - Co pan tu robi? - Słyszałem, że miała pani nieszczęśliwy wypadek. - Nieszczęśliwy wypadek? Tak się to nazywa? Jezu, mój przewód hamulcowy został przecięty, tak powiedział ten policjant, kiedy zadzwonił do mojego męża. Jeśli to prawda, to znaczy, że ktoś próbował mnie zabić. - Odgarnęła włosy z oczu. - Znowu. Wie pan o tym, prawda? Sześć miesięcy temu ktoś chciał zepchnąć mnie z drogi. Nikogo to wtedy nie interesowało. Dopiero teraz się pojawiacie, gdy omal nie zginęłam. - Założyła ręce na piersi. - To nie był nieszczęśliwy wypadek, detektywie. To w ogóle nie był wypadek. - Zaczęła podnosić się z wózka. - Ktoś próbował mnie zabić! - Pani Drummond, proszę nie wstawać z wózka. Takie są zalecenia szpitala - powiedziała pielęgniarka. - Nie potrzebuję żadnego wózka, chcę stąd wyjść - warknęła Amanda. Wstała, nie spuszczając wzroku z Reeda. - I potrzebuję ochrony policji. Ktoś strzela do naszej rodziny jak do kaczek i zdaje się, że jestem następna w kolejce. - Domyśla się pani, kto to może być? - Czy to nie pańskie zadanie? To pan jest detektywem. - Chciałbym dowiedzieć się od pani, co się wydarzyło - powiedział, zastanawiając się, dlaczego dotknęły go jej docinki. Rozpuszczona, bogata suka. - Świetnie. Czas, żebyście się tym poważnie zajęli. Zanim wszyscy skończymy jak Josh Bandeaux! - Przed szpital zajechał samochód. - Wybaczy pan, ale przyjechał mój mąż. - Spojrzała lekceważąco na pielęgniarkę. - Wychodzę, z wypisem czy bez. - Już po problemie. Doktor Randolph właśnie go podpisał. - Pielęgniarka podała jej kopertę, a do holu wszedł wysoki chudy mężczyzna w mundurze pilota. - Co się stało? - zażądał wyjaśnień, a potem, już ciszej, dodał: - Wszystko w porządku? - To się stało, że ktoś chciał mnie zabić, skończyło się na rozwaleniu samochodu. I... nie... nic mi nie jest. - Amanda złagodniała, zamrugała kilka razy i odchrząknęła, jakby zebrało jej się na płacz. Opanowała się jednak i odzyskała swój zwykły sarkastyczny ton. - To jest detektyw Reed. Złapie tego sukinsyna, zanim znów uderzy. Prawda, detektywie? - No cóż, zrobimy wszystko, co w naszej mocy. - Pani Drummond, proszę usiąść. - Pielęgniarka była nieustępliwa i Amanda z ociąganiem usiadła na wózku. - Mam nadzieję, detektywie Reed - rzuciła Amanda przez ramię. - Bo następnym razem mogę nie mieć tyle szczęścia i będziecie mieli kolejne niewyjaśnione morderstwo. Caitlyn nie mogła się pozbyć wrażenia, że ktoś ją obserwuje. Siedziała w gabinecie przed komputerem. Pracowała nad projektem, który odkładała już prawie od tygodnia. Z głośników sączył się delikatny jazz. Wstała, spojrzała czujnie przez firanki. Była noc, 121 latarnia przed domem rzucała dziwne niebieskie światło. W powietrzu połyskiwała delikatna mgiełka zasnuwająca okna i rozmywająca cienie. Kątem oka zauważyła jakiś ruch, jakiś cień w zaroślach. Serce jej załomotało. Liście poruszyły się. Zdawało się jej, że słyszy szelest kroków. Popadasz w obłęd. Nikogo tam nie ma. Nikogo. Przełknęła z trudem ślinę i nisko nad ziemią zauważyła dwa błyszczące paciorki oczu. Zesztywniała. Krzaki zakołysały się i spomiędzy liści wyjrzał spiczasty pyszczek. Och, to tylko opos. Odetchnęła zawstydzona. Wciąż jednak czuła na sobie obce spojrzenie. Opuściła żaluzje i odchyliła się na krześle. Może to policja ją obserwuje. Wcale by się nie zdziwiła. Detektyw Reed nie musiał tego mówić. I tak widziała, że uważa ją za główną podejrzaną. A ona nawet nie miała jak się bronić. A jeśli to nie policja? Może to ten ktoś, kto był w jej sypialni wtedy, kiedy zginął Josh? Ten ktoś, kto wymazał jej pokój krwią? To ty, Caitie. Ty to zrobiłaś. - Nie - wyszeptała, odganiając tę okropną myśl. Może powinna zadzwonić do Adama. Rozmowa z nim na pewno by jej pomogła. Chcesz rozmawiać jako kobieta czy jako pacjentka? Spójrz prawdzie w oczy, Caitlyn, chcesz po prostu znów się z nim spotkać. - Cholera! - Miała już dość wysłuchiwania tych połajanek. Brzmiały zupełnie jak zrzędzenie Kelly. Spojrzała na ekran komputera. Machający skrzydłami nietoperz wampir zdawał się z niej szydzić. Termin przedstawienia projektu zarządowi zoo mijał za tydzień, a ona wciąż była z robotą w lesie. Skoncentrowała się, poprawiła ruchy skrzydeł nietoperza. Przelatywał na tle srebrzystego księżyca przez żelazną bramę. Miała nadzieję, że animacja przyciągnie uwagę zaglądających na stronę internetową zoo. Wymyśliła sobie, że strona główna będzie nawiązywać do starych mitów i przesądów, zwłaszcza tych, które mają naukowe uzasadnienie. Caitlyn była już zmęczona, bolały ją plecy, nerwy miała napięte. Wstała i przeciągnęła się, wciąż spoglądając na monitor. Siedzący u jej stóp Oskar zaszczekał. - No i czego chcesz? - zapytała. Pies znów zaszczekał, skoczył na nią, a potem przywarował na podłodze. - Wszystko w porządku? - Zakręcił młynka. - Chcesz wyjść? Kolejne szczeknięcie i szorowanie ogonem po podłodze. - Dobrze, już dobrze - powiedziała. - Rozumiem. Teraz rozumiem. No to chodź. Pies natychmiast zbiegł po schodach. - Ej, chyba mnie nabierasz. Też widziałeś tego oposa i masz na niego chętkę, co? - mruczała, schodząc na dół. Zanim weszła do kuchni, Oskar skakał już na tylne drzwi. Kiedy odsunęła zasuwę, wystrzelił na dwór, szczekając jak opętany, i pognał w stronę fontanny. Caitlyn stanęła na skraju werandy. Było ciepło. Parno. Słuchała brzęczenia owadów i łagodnego szemrania fontanny. Nagle zauważyła w powietrzu delikatną smugę dymu z papierosa. - Caitie? - usłyszała. - Jezu! - Serce omal jej nie wyskoczyło z piersi. Rozpoznała ten głos. - Kelly? 122 Nic. Caitlyn wpatrywała się w ciemność. Nikogo tu nie było... cisza. Nikt się nie odezwał. Pies węszył w rabatkach i nawet nie podniósł łba, nie przybiegł przywitać się z Kelly. Widocznie jej się zdawało. Jest przewrażliwiona i tyle. Odetchnęła głęboko, próbowała uspokoić rozdygotane nerwy. Może faktycznie przestaje nad sobą panować. Traci kontrolę. Boże, tylko nie to! - Chodź! - zawołała psa. - Oskar! Do nogi. - Zawahała się, spojrzała w ciemny kąt, z którego dobiegł ją głos Kelly i jęknęła cicho. Spojrzała jeszcze raz. Pusto. Nikogo nie ma... to tylko jej wybujała wyobraźnia. - Weź się w garść - powiedziała do siebie, ale gdy tylko weszła do domu, w popłochu zamknęła za sobą zasuwę. Popatrzyła przez okno i znów naszły ją wątpliwości. Czy ktoś tam był? Obserwował jej dom, czaił się w ciemnościach... śledził ją, na litość boską? Wyszła z kuchni, próbując pozbyć się uczucia, że coś jest nie w porządku. W połowie schodów usłyszała dzwonek telefonu. Wbiegając po dwa stopnie naraz, wpadła do gabinetu. Na ekranie wciąż fruwał nietoperz wampir. Wyłączyła komputer. Policzyła w myślach do dziesięciu, zanim podniosła słuchawkę. Oby to nie był żaden dziennikarz! - Słucham. - Caitlyn? - Usłyszała w słuchawce głos Troya. Poczuła ogromną ulgę, że to on. - Czy możesz przyjechać do Oak Hill? - Głos miał poważny. Ponury. - Teraz? - Spojrzała na zegarek elektroniczny świecący w półmroku. Dochodziła dziesiąta. - Tak. - Po co? - zapytała Caitlyn, a serce załomotało jej ze strachu. - Co się stało? Troy zawahał się przez moment i powiedział: - Amanda miała wypadek samochodowy. Kilka godzin temu. - O Boże! - Caitlyn przygotowała się na najgorsze. - Co jej jest? - Chyba nic. Ian właśnie po nią pojechał. Zjechała z drogi i uderzyła w drzewo, nic więcej nie wiem. Zdaje się, że straciła przytomność. Przyjechało pogotowie i zabrało ją do szpitala. Obejrzał ją lekarz, zrobili jakieś badania i uparła się, żeby ją wypuścić. Miała szczęście. Ale mama źle to zniosła. Lepiej przyjedź. - Już jadę. - Caitlyn odłożyła słuchawkę, sięgnęła po torebkę, chwyciła klucze i zbiegła na dół. Duchy znów ze sobą rozmawiały. Szeptały niespokojnie między sobą, tłukły się po starym domu, wałęsały po okolicy. Lucille zadrżała. Potarła ramiona, bezskutecznie próbując odegnać chłód. Nadchodziło zło. Pędziło na czarnym koniu z rozgrzanymi kopytami. Prosto do niej. Szkoda, że obiecała staremu zostać tutaj z Bernedą. Chciałaby wyjechać. Ale przysięgła opiekować się Bernedą Montgomery aż do śmierci. Musiała zostać. Modląc się, nakreśliła znak krzyża na obfitej piersi i usłyszała, jak duchy się z niej śmieją. Nie było ucieczki. Rozdział 19 Zaraz, moment. Opowiedzcie wszystko po kolei. - Caitlyn przyjechała do Oak Hill, gdzie 123 zebrała się już cała rodzina. Nie zabrakło również Amandy. Była bledsza niż zazwyczaj, ale wyglądała dobrze. Spacerowała po pokoju, a jej mąż, Ian, siedział na wysokim stołku przy zimnej kracie kominka. Berneda odpoczywała na szezlongu, słaba i wyczerpana. Obok niej siedziała Lucille, przyjechał też doktor Fellers. Przy oknie stał zdenerwowany Troy, spoglądał przez okno na ciemną drogę, jakby spodziewał się bandy złoczyńców przybywającej w obłoku kurzu, jak na starym westernie. Przyszła nawet Hannah, siedziała teraz zgarbiona na wyściełanym krześle. Była opalona, we włosach miała jasne pasemka, a na znudzonej twarzy mocny makijaż. Dżinsowa mini i wysokie buty na dwunastocentymetrowym obcasie sprawiały, że jej zgrabne, smukłe nogi wydawały się jeszcze dłuższe. - Co się stało? - Ktoś przeciął przewód w moim samochodzie - powiedziała Amanda, przeczesując włosy sztywnymi palcami. Zdenerwowana przemierzała pokój w tę i z powrotem. - Kilka miesięcy temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi, ale policja nie potraktowała mnie poważnie. Lepiej, żeby tym razem nie popełnili takiego błędu. - Ktoś chciał cię zepchnąć z drogi? - Berneda próbowała się podnieść. Lucille dotknęła jej ramienia. - Spokojnie. Połóż się. - Tak! - powiedziała Amanda z naciskiem. - Ktoś chciał zepchnąć mnie z tej cholernej drogi. Mogłam się zabić! Policja wcale się tym nie przejęła. Wspomniałam o tym dzisiaj detektywowi Reedowi. - Był tam? - zapytała nerwowo Caitlyn. Ten facet wciąż krążył wokół jej rodziny. Oczywiście, chciała, żeby odnalazł mordercę Josha, ale jego ciągła obecność niepokoiła ją. - Przyszedł do szpitala, jak już wychodziłam. Powiedziałam mu, żeby ruszył tyłek i znalazł tego, kto to zrobił. - Amanda myśli, że jej wypadek i śmierć Josha mogą być ze sobą powiązane - wtrącił Ian. - Dam sobie za to głowę uciąć - dodała Amanda. - Powiązane? Jak to? - Tylko pomyśl: ktoś majstruje przy moich hamulcach w tydzień po tym, jak zamordowano Josha. Dziwny zbieg okoliczności. - To mogło być samobójstwo - powiedział Ian. - Daj spokój! Wszyscy znaliśmy Josha. Nawet nie ma się co zastanawiać. Samobójstwo! Co za bzdura! Mam szczęście, że dzisiaj nie zginęłam! - Nic ci się nie stało - przypomniał jej mąż. Napięte kąciki ust mówiły, że dość już ma jej histerii. Chociaż przekroczył czterdziestkę, włosy miał wciąż kruczoczarne. Wyglądał jak dwudziestopięciolatek, tyle że nieszczęśliwy, zgorzkniały i mocno znudzony życiem. - To nie ma znaczenia, Ian. Ktoś chciał mnie zabić zeszłej zimy, tuż przed Bożym Narodzeniem, pamiętasz? I dziś znów próbował! Następnym razem może mu się udać! Berneda jęknęła cicho. - Chyba powinniście porozmawiać gdzie indziej. - Lucille rzuciła im ostrzegawcze spojrzenie. Amanda była jednak innego zdania. - Myślałam, że najlepiej będzie, jeśli dowiecie się o wszystkim ode mnie. Pewnie podadzą dziś w wieczornych wiadomościach albo w jutrzejszych gazetach. Wolałam sama wam o wszystkim opowiedzieć. 124 - A co na to detektyw Reed? - zapytała Caitlyn. - Niewiele. To samo co pozostali idioci. Od czasu, kiedy ten cholerny czarny explorer usiłował zepchnąć mnie w bagno, rozmawiałam z nimi trzy razy. Raz tego dnia, kiedy to się stało, drugi raz tydzień później i dzisiaj znowu. Ale wiesz co? Myślę, że nic ich to, do cholery, nie obchodzi. - Ale przecież detektyw Reed przyjechał dzisiaj do ciebie, choć do niego nie dzwoniłaś - przypominał jej Ian. - Ale jeszcze zadzwonię. Jeśli myśli sobie, że skończy się na tej dzisiejszej rozmowie, to mnie najwyraźniej nie zna. - Może policja ma coś pilniejszego do roboty. Nic ci się przecież nie stało - odezwał się Troy, wsadzając ręce do kieszeni. - Coś pilniejszego? Na przykład sprawę Josha Bandeaux? - Wydawało mi się, że wciąż się zastanawiają, czy to nie było samobójco - powiedziała Berneda. - Mówiłam już, że to na pewno nie było samobójstwo. - Amanda nie potrafiła ukryć irytacji. - A ty jak myślisz? - Hannah zwróciła się do Caitlyn. - Nie wiem, chyba zgadzam się z Amanda. Nie wierzę, że Josh mógłby popełnić samobójstwo. - Też tak myślę. - Niebieskie oczy Hannah pociemniały lekko, a Caitlyn drgnęła. Słyszała plotki na temat Josha i Hannah, ale przecież słyszała też plotki na temat Josha i niemal każdej kobiety w promieniu stu pięćdziesięciu kilometrów. Zdążyła już przywyknąć do jego romansów. Nawet nie czuła się zraniona, raczej zażenowana. Ale myśl, że jej własna siostra... - Josh zbyt był w sobie zakochany, żeby ze sobą skończyć. - Musimy to rozstrząsać? - zapytała Berneda, pocierając usta drżącą ręką. - Oczywiście, że nie, mamo. Może pójdziesz na górę? - zaproponowała Caitlyn. - Żebyście zaczęli mnie obgadywać? - Nie będziemy cię obgadywać. - Oczywiście, że będziemy - powiedziała Hannah, wstając z krzesła. - To jest to, co świetnie nam wychodzi. Plotki. Wszyscy plotkują o wszystkich. - Hannah zawsze była brutalnie szczera. Najmłodsza w rodzinie, rozpieszczana i zepsuta, uważała, że ma święte prawo mówić, co myśli. - Muszę się napić. - Przeszła do jadalni, w której stał antyczny kredens. - Ktoś jeszcze chce się napić? - zawołała, a jej głos odbił się echem od sklepionych sufitów. - Zepsuty bachor - mruknął Ian, na tyle głośno, żeby wszyscy w pokoju usłyszeli. - To za dużo jak na mnie. - Berneda nerwowo splatała dłonie. - Zdenerwowałaś mamę - oskarżył Troy Amandę. - Tak, wiem, nie powinnam była tu przyjeżdżać, ale myślałam, że jeśli przyjadę, mama przekona się na własne oczy, że nic mi nie jest. Chyba lepiej tak, niż gdyby miała zobaczyć migawkę w wiadomościach o jedenastej, prawda? - Amanda spojrzała na matkę. - Mamo, nic mi nie jest, naprawdę - powiedziała, ale jej głos nie brzmiał pewnie. - Wszystko dobrze się skończyło. Tylko triumph, którego dostałam od taty, jest kompletnie rozbity. Hannah wróciła do pokoju, popijając z niskiej szklanki. - Tyle się wydarzyło w ciągu jednego tygodnia - drżącym głosem powiedziała Berneda i dotknęła ręki Amandy. - To trochę za wiele. Najpierw Josh, a teraz ty. Przysięgam, 125 czasami wydaje mi się, że nad tą rodziną ciąży fatum. - Fatum? Boże, mamo. Zaczynasz gadać jak ona. - Hannah obrzuciła Lucille ostrym spojrzeniem. - Widziałaś ostatnio jakieś duchy? - Hannah! - krzyknęła Berneda. - Ja ich nie widzę, ja je tylko słyszę - powiedziała Lucille głosem tak lodowatym, że Caitlyn przeszedł dreszcz. - A ty? - Hannah odwróciła się na pięcie i popatrzyła na Caitlyn. - Wydawało mi się, że i ty słyszysz duchy. - Dość tego! - zatrzęsła się Berneda. Doktor Fellers stanął między Hannah i matką. - Nie denerwujmy się. Podałem pani matce środek uspokajający. - Jak to miło z pana strony. - Hannah uśmiechnęła się ironicznie. - Ja też wezmę coś na uspokojenie. - Podniosła pustą szklankę i zakręciła nią w powietrzu. - Przestań - ostrzegł ją Troy. Lucille zacisnęła usta. Ciemne oczy patrzyły obojętnie i chłodno. - Chodź, mamo, pójdziemy na górę, położysz się. Ian, pomożesz mi? - zapytała Amanda. Wcale nie było po niej widać, że miała dzisiaj wypadek. Lucille poderwała się. - Zaprowadzę ją do pokoju. Ale Amanda już pomagała Bernedzie wstać z kanapy. - Chodź mamo... Ian? - Ja ją zaprowadzę - powiedział Ian, podtrzymując Bernedę. Tuż za nim szła Amanda. Lucille, która nigdy nie oddalała się od swojej podopiecznej, wchodziła wolno po schodach, trzymając się poręczy. - Myślę, że nic jej nie będzie - powiedział doktor Fellers, zasuwając torbę. - To był dla niej ciężki tydzień. Zostawiłem receptę na lek uspokajający, trzeba go podać, jeśli znowu się zdenerwuje. - Mama bardzo się zdenerwowała? - dopytywała się Caitlyn. - Była trochę niespokojna - wyjaśnił Troy. - Możecie do mnie dzwonić o każdej porze dnia i nocy - powiedział doktor. Jak zawsze. Od kiedy Caitlyn sięgała pamięcią, zawsze w nagłych wypadkach dzwoniono do Henry’ego Fellersa. Czasami jechali do niego do szpitala albo na pogotowie, ale najczęściej to on przyjeżdżał tutaj, jak jakiś poczciwy pan doktor z minionego stulecia. Zupełnie jakby nie istniały ubezpieczenia medyczne, nowoczesne szpitale z rezonansem magnetycznym, tomografią, zabiegami laserowymi. W czasach, gdy lekarze specjaliści odbywali telekonferencje z udziałem ekspertów z całego kraju, do nich przyjeżdżał stary doktor Fellers ze swoją nieodłączną torbą. Co dziwniejsze, Caitlyn dałaby głowę, że są teraz jego jedynymi pacjentami. Od piętnastu lat był właściwie na emeryturze, ale zawsze, dniem czy nocą, spieszył do Oak Hill, jeśli zaszła taka potrzeba. Migreny Bernedy czy jej kłopoty z sercem, zapalenie zatok Caitlyn, złamany obojczyk Charlesa, wstrząs mózgu Amandy, aborcja Hannah... To on przyjął Caitlyn do szpitala psychiatrycznego po śmierci Jamie i to on kilka tygodni później namówił lekarzy, żeby ją wypisali. - Zajrzę tu jutro. - Idąc do drzwi, zatrzymał się na chwilę przy Caitlyn. - A ty, jak się czujesz? Bardzo mi przykro z powodu Josha. Nigdy go zbytnio nie lubiłem, wiesz o tym, uważałem, że źle cię traktował, ale zdaję sobie sprawę, że mimo wszystko to strata. 126 - W porządku - odpowiedziała. - Jesteś pewna? - przyjrzał się jej spod krzaczastych brwi. - Tak pewna, jak to tylko możliwe - odpowiedziała, a Fellers wcisnął na głowę kapelusz i wyszedł. Zamknęła drzwi i odwróciła się. Hannah mieszała drinka palcem, gapiąc się na nią. - Wiecie, jesteśmy żałosni - mruknęła. Caitlyn nie miała dziś zdrowia na czarny humor siostry. Chciała jeszcze przed wyjazdem iść na górę i pożegnać się z matką. - Mów za siebie. - To tylko taka obserwacja. Takie jest moje zdanie. - Więc zatrzymaj je dla siebie. - Ho, ho, patrzcie no, kto to pyskuje - powiedziała pogardliwie Hannah. Posłała Caitlyn uśmiech niegrzecznego bachora i upiła duży łuk. - Strrrasznie się boję. - To dobrze. - Caitlyn wzięła torebkę i spojrzała na Hannah morderczym wzrokiem. - To już coś. Zaczynasz robić postępy. Reed kombinował i kombinował, i jakkolwiek kombinował, zawsze wychodziło mu, że to Caitlyn Bandeaux jest główną podejrzaną. Czekał, aż sędzia wyda nakaz przeszukania domu. Prokurator okręgowy, Katherine Okano, zaczynała już tracić cierpliwość. Naciskała. To jest właśnie problem z kobietami na wysokich stanowiskach. Robią się niecierpliwe i jędzowate. Dodajmy do tego menopauzę i mamy prawdziwe piekło. Przemawia przez ciebie niechęć do kobiet, skarcił go wewnętrzny głos. Zadzwonił telefon i Reed podniósł słuchawkę. - Mówi detektyw Reuben Montoya z wydziału zabójstw policji w Nowym Orleanie. Szukam zaginionej osoby, która może mieć związek zjedna z badanych przez was spraw. - W czym mogę panu pomóc? - Nazywa się Marta Vasquez. Zaginęła w grudniu. Ma trzydzieści trzy lata, wzrost sto sześćdziesiąt siedem, pięćdziesiąt osiem kilo. Latynoska. Ostatnio widziano ją z przyjaciółmi w barze przy Bourbon Street. Przefaksuję zdjęcie i dokładny opis. - Ma związek z jakąś naszą sprawą? - Otóż to. Marta jest córką Lucille Vasquez, która mieszka w Oak Hill, niedaleko Savannah. Wiem, że teoretycznie Oak Hill to nie pana teren, ale rozmawiałem już z tamtejszym szeryfem i skierował mnie do pana. Czytałem „Savannah Sentinel” i wiem, że pracuje pan nad sprawą Josha Bandeaux. Lucille Vasquez znała go. Poza tym jest pokojówką teściowej ofiary. - I według pana te sprawy mogą być powiązane? Ale jak? - Reed pstrykał długopisem, myśląc intensywnie. - Nie wiem. Nie wiem, czy jest między nimi związek, ale wszystkie inne tropy urywają mi się, a kilku znajomych zaginionej przypuszcza, że pojechała do matki w odwiedziny. Nie wiem, czy to prawda, bo Marta i Lucille nie były w dobrych stosunkach, ale chcę to sprawdzić. Dzwoniłem do jej matki, ale gada się do niej jak do ściany. Nic nie można się od niej dowiedzieć. To samo mówili policjanci, którzy przesłuchiwali mieszkańców Oak Hill. Reed odchylił się na krześle i spojrzał na ekran komputera, na którym wyświetlona była lista nazwisk wszystkich znajomych Josha Bandeaux. - Wspomniał pan, że pracuje w wydziale zabójstw. Myśli pan» że Marta nie żyje? 127 Po drugiej stronie zapanowało przez chwilę niezręczne milczenie, Reedowi wydawało się, że słyszy trzask zapalniczki, a potem gwałtowny wydech. - Czy nie żyje? Do diabła, to jest pytanie. Mam nadzieję, że żyje. Szukam odpowiedzi. - Zanim Reed zdążył zadać kolejne pytanie, Montoya dodał: - Jestem osobiście zainteresowany tą sprawą. Każda pomoc z pańskiej strony będzie mile widziana. Brzmiało to szczerze. - Nie ma sprawy. Chociaż nie wiem, w czym mogę być pomocny. - Po prostu niech pan mnie informuje na bieżąco. Wyślę zdjęcie, jej dane i najważniejsze informacje. - W porządku. Podam panu numer faksu. - Już go mam. Dzięki. Dziękuję panu - powiedział Montoya. Reed odłożył słuchawkę. Jaki związek może mieć zniknięcie Marty Vasquez z morderstwem Josha Bandeaux? Przypadek czy kolejny trop? Zrobił notatkę i usłyszał zbliżające się znajome kroki. Morrisette. Spieszyła się. Sekundę później wpadła do pokoju. - Zgadnij, co się stało? - wypaliła, sadowiąc swój drobny tyłeczek na biurku. - Nie mam pojęcia. - Ej, nie umiesz się bawić. - Już to słyszałem. Wiele razy. - Znów pisząc naszej ulubionej rodzince. - Oczy Morrisette błysnęły. Naprawdę była podekscytowana. Za to Reed poczuł ucisk w żołądku. - Montgomery? - I kto śmiał przypuszczać, że nie jesteś superdetektywem? - Na przykład ty. Uśmiechnęła się szeroko, odsłaniając zęby. - Jeśli chodzi o wczorajszy wypadek Amandy Drummond, to już o nim słyszałem i nawet rozmawiałem z nią w szpitalu. Twierdzi, że ktoś próbował ją zabić. Właśnie miałem do ciebie dzwonić i zapytać, czy chcesz jechać ze mną. Trzeba spisać jej zeznania. - Cholera, powinnam była się domyślić, że już o wszystkim wiesz - powiedziała trochę zawiedziona. - Jasne, jadę, nie chciałabym przegapić tej rozmowy. Zadzwonił telefon i Reed przełączył rozmowę na głośnik. - Reed, słucham? - Jest kilka faksów do pana - powiedziała sekretarka. - Zaraz je odbiorę. - Właśnie się rozłączał, gdy zobaczył Amandę Drummond pędzącą jak burza prosto do jego pokoju. - Wygląda na to, że przeprowadzimy tę rozmowę tutaj - powiedział szeptem, gdy Amanda wparowała przez otwarte drzwi. - Powiedział pan, że będzie potrzebne zeznanie - powiedziała, nie witając się - więc pomyślałam, że załatwię to formalnie. Pewnie powinnam rozmawiać z tym gburowatym zastępcą szeryfa, ale wydawało mi się wczoraj w szpitalu, że dostrzega pan jakieś powiązania między śmiercią Josha a moim wypadkiem. Dlatego postanowiłam spotkać się z panem. - W porządku. To moja partnerka. Detektyw Morrisette. Zostanie z nami. Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, będę nagrywał pani zeznania. - Sięgnął do szuflady po dyktafon i zauważył, że Morrisette wyciągnęła z kieszeni mały notatnik i długopis. - Dobrze. - Amanda spojrzała na Morrisette, przyjrzała się uważnie jej włosom, 128 odwróciła się do Reeda i usiadła na krześle koło biurka. Morrisette oparła się biodrem o parapet. - Wie pan, myślę, że ktoś uwziął się na naszą rodzinę. Pół roku temu ktoś próbował zepchnąć mnie z drogi. Jeśli sprawdzi pan w archiwum, to znajdzie pan tam moje zeznanie. Potem zginął Josh, a wczoraj ktoś znów na mnie zapolował! - Z zaciśniętymi szczękami i błyszczącymi oczami pochyliła się nad biurkiem. Nie wyglądała na przerażoną. Raczej na wściekłą. Taki już miała charakter. - Niech pan posłucha, detektywie, chcę, żebyście złapali tego drania, zanim opuści mnie szczęście. - Skierowała wymanikiurowany palec między jego oczy. - Oczekuję, że przygwoździcie skurwiela, zanim znów zaatakuje. - Pani Drummond, zapewniam panią, że robimy wszystko co w naszej mocy, żeby zamknąć tę sprawę. - Jasne. Standardowa odpowiedź. Wielkie dzięki, będę spać spokojnie. - Wypuściła głośno powietrze i wreszcie trochę ochłonęła. - Wyjaśnijmy coś sobie. Nie lubię, gdy wychodzi ze mnie jędza. Tak... tak nie musi być. Ale czasami czuję, że jest to konieczne. - Nachyliła się znów nad biurkiem, przez co rozmowa przybrała bardziej osobisty charakter. Reed przypomniał sobie, że Amanda Drummond jest prawnikiem, w sali sądowej musiała nabrać wprawy w urządzaniu przedstawień i występowaniu przed publicznością. - Niech pan posłucha - powiedziała. - Znam Kathy Okano. Wiele lat temu, zanim znudziła mi się ta praca, obie byłyśmy asystentkami prokuratora okręgowego. Jestem pewna, że Kathy przyznałaby mi rację. - Gdzie pani zwykle trzyma samochód? - W garażu, w moim domu. Mieszkam w Quail Run. To ogrodzone osiedle z ochroną. - Kiedy ostatnio prowadziła pani ten samochód? - Trzy tygodnie temu. To sportowy wóz i korzystam z niego tylko od czasu do czasu - odparła rzeczowo i spokojnie. - Zwykle jeżdżę mercedesem. Triumph to taka zabawka, kabriolet. - Kto jeszcze nim jeździ? - Tylko ja. - A pani mąż? - zapytała Morrisette. Amanda potrząsnęła głową. - Nigdy. Tylko ja. - Ale ma do niego dostęp. - Morrisette nie dawała za wygraną. - Tak, ma nawet kluczyk, żeby mógł go w razie czego przestawić albo umyć. Ale wierzcie mi, Ian nie majstrował przy moim samochodzie! - Więc kto? - zapytał Reed. - Nie wiem. I to mnie martwi. - Czy ktoś ostatnio odwiedzał panią w domu? - Nie... właściwie nie. - Właściwie nie? Co znaczy „właściwie”? - napierała Morrisette. - Albo ktoś u pani był, albo nie. - To znaczy nie było nikogo, komu bym nie ufała. Mój brat Troy i moje siostry Caitlyn i Hannah... i moja przyjaciółka Elisa. - A od czasu, kiedy pani jechała ostatni raz tym samochodem? Kiedy to było? - Dwa... nie, raczej dwa i pół tygodnia temu. Musiałam zabrać dokumenty, które zostawiłam w pracy, pojechałam więc do miasta i zaraz wróciłam do domu. - Więc kto był u pani w domu ód tamtej pory? 129 Amanda zmarszczyła brwi. - Nie wiem. Znajomi, sąsiedzi, robotnicy. Był ktoś naprawić klimatyzację, przyszedł kominiarz, żeby przeczyścić przewody kominowe... - Czy ktoś z nich zaglądał do garażu, w którym stał pani triumph? - Chyba tak. Ale naprawdę nie wiem. Reed powiedział: - Dobrze by było, gdyby sporządziła pani spis miejsc, w których stał samochód, i spis osób, które miały dostęp do pani garażu przez ostatnie dwa i pół tygodnia. Chciałbym też zobaczyć kopie ostatnich dwóch faktur z warsztatu, nawet jeśli była tam pani tylko wymienić olej. - Załatwione. - Świetnie. - Reed i Morrisette zadawali kolejne pytania, a Amanda przedstawiła dokładny przebieg wypadku. Podała też nazwiska osób, które regularnie u niej bywają - ogrodnicy, pokojówka i sąsiad, który ma klucze - i obiecała, że dostarczy im pozostałe informacje. Nie była jednak zadowolona. - Na waszym miejscu sprawdziłabym tę Cricket Biscayne. - To ona wezwała pomoc. - Podobno tak. Ale wiecie już, że nasze rodziny się nie lubią? - Z tego co słyszałem, jesteście jedną wielką rodziną. Amanda najeżyła się. - Ja tak nie uważam. Moim zdaniem to dziwny zbieg okoliczności, że właśnie Cricket widziała, jak tracę panowanie nad samochodem. Biscayne’owie to biała hołota i nic mnie nie obchodzi, że nie powinno się tak mówić, bo to niepoprawne politycznie! Nic mnie nie obchodzi, że mój dziadek dokazywał z jej babką. To hołota, wyciągają łapy po zasiłek. I nie przypadkiem Cricket za mną jechała. Na zakończenie Amanda zostawiła swoją wizytówkę z telefonem do domu i do pracy. - Może pan dzwonić pod dowolny numer - powiedziała, a Reed wyłączył magnetofon. Amanda zarzuciła torebkę na ramię. - Przefaksuję te faktury razem z listą osób, które u mnie pracują lub które były u mnie w domu i widziały samochód. Dostanie pan też ich adresy i numery telefonów. - Będę czekał - zapewnił Reed. Ta kobieta była niesamowicie zorganizowana. - Świetnie. - Ruszyła do drzwi, ale zawahała się przez moment. - Dziękuję - dodała jakby po namyśle, opuściła pokój i przeszła przez hol. - Dzięki niej słowo „suka” nabiera nowego znaczenia - zauważyła Morrisette, nie dbając o to, czy Amanda ją usłyszy. - Jezu, przecież ona wlazła nam na głowę. - Morrisette patrzyła przez otwarte drzwi. - Przez nią omal nie przeszłam do obozu wroga. Reed uniósł brwi. - No, słowo, zastanawiam się, czy nie przyłączyć się do drużyny przeciwnej. Facet, który próbuje jej się pozbyć, musi być w moim typie. - Facet albo kobieta - pomyślał na głos. - Odwiedziła ją jej siostra. - Zaraz, moment. Wiem, do czego zmierzasz. Myślisz, że Caitlyn wczołgała się pod triumpha i przecięła przewody? Oszalałeś? Widziałeś kiedy taki samochód? Nadwozie jest kilka centymetrów nad ziemią, a nie sądzę, żeby pani Bandeaux znała się na mechanice. Ten, kto to zrobił, musiał się znać. Nie, Reed, tym razem pudło. Wcale nie był przekonany. 130 - Chcę, żeby zdjęto odciski palców z tego wraka. Musimy też obejrzeć miejsce, w którym stał. Sprawdzimy, czy na podłodze w garażu, czy gdzie indziej nie ma śladów płynu hamulcowego. I musimy zobaczyć te dokumenty z warsztatu. - Coś jeszcze? - Tak, myślę, że Amanda ma rację. Na początek porozmawiamy z Cricket Biscayne, a potem utniemy sobie pogawędkę z naszą ulubioną wdówką. - Dobra, weźmy się za Cricket. Jezu, co jest z tymi ludźmi? Nazwałbyś swoje dzieci Cricket i Sugar? Wprawdzie to tylko przezwiska, bo Cricket ma na imię Christina, a Sugar - Sheryl, ale i tak... Są już dorosłe, mogłyby zacząć używać normalnych imion. Chociaż co ja się czepiam, Sugar to striptizerka, a Cricket fryzjerka, fiu bździu w głowie, nie potrafi utrzymać się w pracy dłużej niż miesiąc czy dwa. Zapiszczał jej pager. - Cholera, jeśli to opiekunka do dzieci... - Wycelowała w Reeda palcem. - Nic nie mów - wiem. Już przygotowałam dwudziestopięciocentówkę. - Spojrzała na pager. - O Kur...kurka. To Bart. Pewnie znów powie, że nie może zapłacić alimentów. Ciekawe, co wymyśli tym razem. Samochód mu się zepsuł? Stracił kolejną pracę? Cienko przędzie? Cholera! I tak miesiąc w miesiąc! - Ruszyła korytarzem, cały czas pomstując. Reed wciąż zastanawiał się nad Amandą i jej teorią. Postanowił odebrać faksy. Było ich kilka, ale Amanda jeszcze nic nie przysłała. Jego uwagę zwrócił faks od Montoi, detektywa z Nowego Orleanu. Zawierał zdjęcie i opis Marty Vasquez. Fotografia była ziarnista, czarno-biała, przedstawiała ładną kobietę z krótkimi, ciemnymi włosami, z lekko zadartym, szerokim nosem i zmysłowymi ustami. Co się z nią stało? Jaki to ma związek ze sprawą Bandeaux? Z opisu wynikało, że Marta ma bliznę na brzuchu po ope-racji wyrostka robaczkowego i tatuaż przedstawiający kolibra na kostce lewej nogi. Studiowała, potem rzuciła studia i znów podjęła, ostatnio pracowała w firmie ubezpieczeniowej, ale zrezygnowała nagle bez podania przyczyny. To tak jak Rebeka, psychoterapeutka Caitlyn Bandeaux. Zbieg okoliczności? Mało prawdopodobne. Marta Vasquez, córka Lucille Vasquez, pokojówki, gospodyni i opiekunki potomków rodu Montgomerych. Więc Marta znała dzieci Camerona. Zmarszczył brwi. Zniknęła... tylko tyle wiadomo. Nikt jej nie widział od sześciu miesięcy. Przyglądając się fotografii, wrócił do swojego pokoju, z którego dobiegał dzwonek telefonu. - Detektyw Reed - powiedział, rzucając faksy na ogromną stertę spraw do załatwienia. Wszystko po kolei. Cricket została sama w salonie. Ostatnia klientka, bogata kobieta, która zarzekała się, że umrze, jeśli nie będzie miała nowej fryzury dzisiaj wieczorem, odjechała nowym cadillakiem, zadowolona wreszcie ze swoich pasemek w siedmiu kolorach i skomplikowanej fryzury, której ułożenie zajęło prawie trzy godziny. Cricket spojrzała na brudne ręczniki piętrzące się na pralce, ale pomyślała o Misty. Ta dziewczyna zaczyna pracę o nieprzyzwoitej godzinie - ósma? Dziewiąta? Nieważne. Pełna energii, nieustannie chichocząca Misty może chyba, do diabła, uprać i wysuszyć te ręczniki. Cholera, ta praca zaczyna ją wykańczać. Cały czas na nogach i jeszcze trzeba wysłuchiwać jędzowatych babsztyli. W kółko tylko ględzą o tych swoich mężach i dzieciach.

Posted in: Bez kategorii Tagged: dalsze losy barwy szczęścia, puszyste kotlety mielone, aleksandra żebrowska,

Najczęściej czytane:

a ta się ...

nie rysuje. Tyle że w książątku taka niepohamowana ambicja rozwinęła się z sytości i zblazowania, przecież wszystkie, jakie tylko można sobie wyobrazić, dary Fortuny – wysoka pozycja, bogactwo, uroda – dostały mu się najzwyczajniej w ... [Read more...]

nym stoliku przy ...

łóżku Lampego zobaczyła gruby zeszyt. Zawahała się przez chwilę, ale sięgnęła po niego, przysunęła do palącej się lampy i zaczęła, przeglądać. Niestety, zrozumieć cokolwiek z tych wszystkich wzorów, wykresów i skrótów nie było ... [Read more...]

ningham. ...

– Znowu? – Trzy kubki. Ale tym razem dobrą. Musimy zaimponować agentowi. – Zerknął na odbicie Quincy’ego w lusterku. ... [Read more...]

Polecamy rowniez:


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 Następne »

Copyright © 2020 bialoleka.inicjatywa.waw.pl

WordPress Theme by ThemeTaste